Zwlekli mnie z łóżka o 4.00 rano dziś, śniadanie, kawa, torba, aparat i do auta. Plener fotograficzny w skansenie w Olsztynku, wstęp za wszelakie sznureczki, drzwiczki, szlabaniki itp identyfikator ma moc.
Jednym okiem zerkając jeszcze po pokoju, czy wszystko na wycieczkę spakowane, mignął mi Czerwony z biurka. Ok, wskakuj, pojedziemy. Po coś te przegródki w torbie są. Dojechaliśmy, krótka organizacja na miejscu i heja na pole. Od 9.00 dopiero domki zostały pootwierane dla zwiedzających, poleźliśmy zatem zajrzeć w każdy kącik. W jednym kąciku było biureczko. Śliczne. Na biureczku był ON:
Kałamarz z półeczką i w środku maczanka z rdzą. Cudo.
Nie mogłam nie pozwolić na takie spotkanie, ale aby szok kulturowy i wiekowy nie był zbyt gwałtowny dla 78, bo jeszcze by się dziecku ulało, to starałam się delikatnie i pomału, małymi kroczkami.
Bojąc się bezpośredniej konfrontacji (nie znam jeszcze smarkacza zbyt dobrze, a jakby niekulturalny był? do Dziadunia to tak nieładnie... szacunek winien być), spakowałam Czerwonego do taszy, tam gdzie chwilowo jego miejsce i poszliśmy dalej. A dalej biureczko aż się prosiło o stalówkę jaką bądź, cokolwiek, nawet plastikową. Nie mogłam przejść obojętnie, starałam się usadzić wiercące i spadające dziecię gdzieś wśród historii.
Udało się, nawet oddech wstrzymałam robiąc zdjęcie, aby mi smarkaty grzecznie usiedział, udało się, tak z grubsza
Warsztaty były fotograficzne i miałam się uczyć, toteż widać, jak się uczę a jak mój aparat sobie ze mnie czasem podśmiechujki urządza, ale i tę bestię opanuję. Kiedyś.