Historyjka co prawda nie moja, ale z pierwszych ust.
Kolega, z tych serdecznych zresztą, więc pewnie mi wybaczy niedyskrecję - w wieku słusznych lat bodaj 40 postanowił nauczyć swoje autko latać, ale mu nie wyszło: już podczas pierwszej pętli wszystko zakończyło się twardym lądowaniem na dachu. Wyczołgał się z wraku, wygrażającego niebiosom sztywnymi kołami, pomógł wygramolić się żonie. Wkrótce pojawiła się Policja i Ratownictwo Medyczne. Ratownicy podeszli do kolegi, spacerującego na sztywnych nogach wokół doczesnych szczątków stalowego rumaka - zresztą sami spróbujcie sobie wyobrazić wychudzonego brodacza z opuszczoną głową i wzrokiem tępo wbitym w chwastowisko gęsto usłane fragmentami różnych mechanizmów.
- Spokojnie, proszę pana, jest pan już bezpieczny. To szok, zaprowadzimy pana do żony.
- A nie, nie, ja po prostu muszę odszukać moje wieczne pióro. Wiedzą panowie, tata mi je dał na piętnaste urodziny.
Niestety, pióra nie odnalazł.